Wiem Pan Co… urodziłem się w tym mieście! - z delikatnym uśmiechem na twarzy 70’ciolatek zagadał mnie na targach w Hanowerze wskazując palcem na stand miasta Gorzowa, jego rodzinnego Landsberga. –
Hmm… a wie Pan co… ja też się w tym mieście urodziłem tyle, że jakieś 40 lat po Panu. Więc obaj jesteśmy z tego samego miasta! Odwzajemniłem mu się równie serdecznym uśmiechem.
Od tego czasu historia ziem z których pochodzę, a zwłaszcza ślady i pozostałości po osobach, które mieszkały na ziemi lubuskiej przed 1945 rokiem stały się moją pasją. Połączenie śmigania na enduro Przemierzanie łąk, szutrów, ścieżek wśród bunkrów MRU, pozostałościach po zniszczonych leśniczówkach, gospodarstwach…
Jakiś czas temu zrodził się w mojej głowie pomysł, aby na motorze przemierzyć część starej granicy między Krzyżem, a Trzcielem, bacznie się rozglądając w poszukiwaniu słupów i rowów granicznych, strażnic i wszystkiego co kiedyś oddzielało II Rzeczpospolitą o Rzeszy Niemieckiej. Granica między obu państwami została ustalona 28.06.1919 roku w traktacie Wersalskim. Do połowy lat 30’tych poprzedniego stulecia to III Rzesza obawiała się agresji ze strony II RP. Stąd ten teren został dość dobrze ufortyfikowany. Z tego faktu wynika też kontekst naszej wyprawy. Napotykając pamiątki z przeszłości wyobrazić sobie….
PlanowanieWspólnie z synem otwieramy kilka map – drogowe, topograficzne , lotnicze, w tym te sprzed 1939 roku i szczegółowo planujemy trasę. Decydujemy się na dwudniowe śmiganie połączone z noclegiem pod chmurami, gdzieś w okolicach Puszczy Nadnoteckiej. Startujemy z Gorzowa i lecimy wałami Warty i Noteci w okolice Krzyża i tam na południu szukamy granicy. Dalej w kierunku Drezdenka na południe w pobliże Międzychodu by dalej przeskoczyć przez Wartę i kierując się dalej dotrzeć do Trzciela. Pętlę zamykamy jadąc na zachód w kierunku Kaławy i Wysokiej następnie na północ do Gorzowa. Generalnie lecieć będziemy leśnymi duktami, łąkami, polderami i wałami. Żaden hardcore… sprzęt przygotowany, plecaki spakowane, pogoda super… będzie pięknie!
Dzień pierwszyNo i z pięknej pogody nici… nie będzie Dakaru. Leje. My jednak ruszamy z Gorzowa przez Santok i wałami wzdłuż Noteci kilkadziesiąt kilometrów do w kierunku Drezdenka. Przy okazji wpadamy do znajomych w stadninie koni na gorącą herbatę. Z prawej strony spokojny nurt Noteci z lewej morena czołowa, która ciągnie się gdzieś od Witnicy po Stare Bielice, pod Krzyż. Pogoda nawet znośna… nie leje, tylko ciężkie chmury nad głowami. Co kilkadziesiąt metrów mniejsze lub większe kałuże, w butach już mokro i… no właśnie… zawsze czegoś zapomnę… tym razem skarpet na zmianę…
Z Drezdenka dolatujemy do pierwszego celu. Pancernych zapór wodnych na Noteci, dodatkowo ukrytych od strony byłej granicy z II RP nasypem kolejowym łączącym z Skwierzynę z trasą Berlin – Landsberg (Gorzów) – Królewiec (Koenigberg). Ich zadaniem w przypadku konfliktu z II RP, było spiętrzenie rzeki i zalanie potężnych polderów powodując, że szlak w kierunku zachodu wzdłuż tej rzeki zostałby całkowicie zamknięty. W pewnej chwili Junior zadaje pyta „a może by tak?” „No pewnie!” Startuje pierwszy i podjeżdża na ¾ wysokości nasypu więc XT’ka, któremu zabrakło mocy trzeba wciągnąć siłami własnych rąk. Jak ze swoją WR’ką wskakuję na nasyp i aż kusi by przeciąć po częściowo rozebranym moście. Rozsądek wygrywa, więc spacerujemy po nim na własnych nogach zostawiając nasze dwa koła bezpiecznie na szczycie nasypu. Parę fotek i lecimy w kierunku kolejnego celu, czyli mostu na Noteci, który z obu stron posiada solidne, stalowe bariery blokujące w razie potrzeby ruch na moście na czas potrzebny, by załoga bunkra na szczycie moreny pokryła most celnym ogniem. Z bunkra pozostały ruiny, więc jeszcze fota pięknego klinkierowego budynku dworca w Starych Bielicach i tniemy do Krzyża na tankowanie.
Z Krzyża ruszamy na południe i od tej pory będziemy byłą granicę przekraczać wielokrotnie. Dojeżdżamy do Drawska leżącego na wzniesieniu nad Notecią. Drawsk przed wojną należał do II RP, a sąsiedni Krzyż po drugiej stronie Noteci niemieckim miastem. Dalej kierujemy się zygzakami przez pola, poldery w kierunku Puszczy Nadnoteckiej. W samej puszczy jedziemy drogami leśnymi udostępnionymi do ruchu i rozglądamy się w poszukiwaniu rowów granicznych. Na całej długości byłej granicy wzdłuż której się poruszamy istnieje tzw. rów graniczny. Ma głębokość 1 – 2 m i szerokość 2 – 4 m i nie sposób go nie zauważyć. Dojeżdżając koło 19’tej do Lubikowa mijamy przecinamy wijący się rów graniczny kilkukrotnie. Niestety po kamieniach granicznych śladu już nie ma. Niestety po planowanym noclegu w Lubikowie też nici – brak miejsc. No cóż sezon. Jedziemy dalej leśnymi autostradami, mijamy zgliszcza domów, kolejne rowy, transzeje oddalone kilkadziesiąt metrów od linii granicznej, kamienne słupy drogowe i wzgórza morenowe. Niestety nad naszymi głowami pojawiają się chmury, a i pora robi się późna, więc gorączkowo rozglądamy się za noclegiem. Przez ciekawość wpadamy do pięknego pałacu Wiejce, ale cena noclegu oraz brak jakiegokolwiek posiłku, że o ciepłej wodzie nie wspomnę motywuj nas do noclegu po drugiej stronie Warty… pod chmurką. W pobliskim Międzychodzie tankujemy i napotkanych kolegów na dwóch kołach podpytujemy o dobre miejsce na biwak. Ostatecznie rezygnując z noclegu nad jeziorem – chłód, komary i mokry grunt, zupełnie przypadkiem trafiamy nad zniszczony most nad linią kolejową z Międzychodu (w II RP) do Skwierzyny (Schwerin przed II WŚ). Rozbijamy obozowisko po „polskiej” stronie wąwozu na torami, mając przed oczami zachód słońca po „niemieckiej” stronie wąwozu. Dziś jesteśmy w układzie z Szengen. Granice mają charakter wyłącznie administracyjny, znamy naszych sąsiadów, robimy z nimi interesy, jeździmy na zakupy, gościmy ich u nas. Więc w tym dość symbolicznym dla naszej wyprawy miejscu zastanawiamy się jak wyglądało życie sąsiadów w tamtych czasach. Czy patrole graniczne się pozdrawiały, czy krowom zdarzało się „nielegalnie” przekraczać granice, czy rzemieślnicy w sąsiednich miejscowościach pracowali na rzecz sąsiadów. Niestety świadków tych czasów nie ma zbyt wielu, a i inne źródła przesiąknięte są martyrologią.
Noc tysiąca krwawych bestiiSłońce był już coraz niżej nad horyzontem, więc szybko rozwijamy karimaty, śpiwory pilnując by nie lec na jakimś mrowisku. Junior sprawnie rozpala ognisko mimo, że jeszcze rano lało jak z cebra. Umiejętności survivlowe przydają się tym razem. Suszymy skarpety, buty, grzejemy się trochę, bo wraz z zachodem słońca spada temperatura. Wokół nas zapada zmrok i ognisko powoli dogasa. Momentalnie pojawiają się tysiące krwawych bestii, bzykających przy uszach i szukających milimetra odkrytego ciała. Pakujemy się w śpiwory wystawiając z nich tylko fragmenty twarzy, a i tak nie jest łatwo i jesteśmy skutecznie namierzani przez te bzykające potwory. Śpiąc pod gołym niebem, w lesie, będąc oddalonym od siedzib ludzkich wyostrzają się zmysły. Słyszymy szelest, szum liście, trzaskające dogasające ognisko. Zasypiamy… jednak noc będzie krótka. Najpierw Junior wyskakuje ze śpiwora, chwyta latarkę i świeci z ciemności pokrzykując, że coś tam chodzi… Serca nam biją, ciśnienie rośnie, ale za chwilę uspokajamy się i ponownie zamykamy się w śpiworach. Jakąś godzinę później ja zrywam się świecąc latarką w dół wąwozu. Wyraźnie słyszałem jak ktoś lub coś potyka się o tłuczek. Latarką odnajduję uciekającego koźlaka, który przerażony – nie mniej niż ja – wydawał charczące dźwięki i zniknął na drugiej stronie wąwozu. No dobra wystraszyliśmy się obaj więc sen mamy do brzasku z głowy.
Dzień drugiO 7’ej piękne słońce przebija się przez las, powoli pakujemy wilgotne rzeczy i ruszamy. Byliśmy bardzo blisko jednego z ostatnich kamieni granicznych. W czasie moich poprzednich wypadów udało mi się odnaleźć tylko 3 kamienie, z jeszcze w miarę dobrze widocznym napisem Grenze. Szkoda, że niszczeją – jeden był „wykopany” prze robotników budujących gazociąg – są pamiątkami historii, trudnej dla nas wszystkich. Jemy małe śniadanie w Gorzyniu i dalej przelatujemy koło przedwojennego domu celników niemieckich, po przeciwnej stronie były zabudowania celników polskich, ale zostały tylko schody do nich prowadzące i fragmenty cegieł. Póki co nie udało mi się ustalić w jakich okolicznościach budynek (zabudowania) zostały zniszczone. Kilkaset metrów dalej zjeżdżamy z głównej drogi i leśnymi drogami pniemy się na Królewską Górę. Mimo, iż w najbliższe nam Karkonosze mamy jakieś 300 km to ze wzniesienia tego mamy piękny widok na „nadgraniczną” okolicę. Dalej kierujemy się na południe w kierunku Pszczewa znów kilkukrotnie przecinając starą granicę. Jadąc między polami Junior wpada na zarośnięte bagienko i zalicza małą glebę. Docenia kask, podnosi moto i śmigamy dalej. Choć to połowa lipca to coraz częściej na polach mamy już ścierniska, które fantastycznie nadają się do szybkiego śmigania na enduro. Mijamy Pszczew i ponownie z pól wjeżdżamy w lasy. Kluczymy miedzy jeziorami ponownie napotykając na rowy graniczne, most graniczny. Jesteśmy już blisko ostatniego celu wyprawy Trzciela. Tuż przed miastem trafiamy na stary cmentarz żydowski – kirkut, o który nawet dziś ktoś dba. Jesteśmy w Trzcielu mieście, które do przed wybuchem drugiej wojny światowej było podzielone na część polską i niemiecką. Dziś także będąc w tym miasteczku łatwo można zauważyć różnicę między oboma częściami… ale jakie to pozostawiam zachęcając, aby tu na kwadrans zawitać.
Dla nas nie był to koniec wyprawy, gdyż musieliśmy jeszcze wrócić do Gorzowa i przebijaliśmy się przez z Trzciela do linii MRU w okolicach Kaławy, a dalej przez Wysoką na północ by zamknąć pętlę.
W trakcie wypadu zrobiliśmy przeszło 370 km, co pokazuje jaka jest różnica w planowaniu tras szosowych i tych „brudnych” lekko x2. Będąc w terenach zalesionych zawsze korzystaliśmy z udostępnionych ścieżek, a jeśli z nich zbaczaliśmy, to jechaliśmy w kierunku leśniczówek. Z doświadczenia wiemy, że w przypadku spotkania ze służbami leśnymi spokojna rozmowa, okazanie ważnych dokumentów, wyjaśnienie celu i przyczyny podróży oraz aparat i kamera pomaga wyjaśnić sytuację, a czasami dostajemy ciekawe wskazówki co do dalszej drogi.